Kansas – Progresja, Warszawa, 22 lipca 2014

Uwaga: Przywołujemy archiwalny tekst w dniu, w którym w Poznaniu miał odbyć się odwołany jedyny polski koncert zespołu…

Zobaczyć Kansas i … żyć*

Jeśli ktoś czytający niniejszy tekst spodziewa się, że będzie on tradycyjną relacją z koncertu, to w tym momencie może przerwać lekturę i poszukać sobie typowego sprawozdania. Cytując za Brossem “Ponieważ obserwator odgrywa skomplikowaną rolę przy zbieraniu danych, podane przez niego informacje często charakteryzuje się jako subiektywne…” [Irwin Bross, Jak podejmować decyzje, PWN 1965], uprzedzam z góry o braku obiektywizmu.

Dinozaury wciąż żyją i trzymają się dobrze” – takim stwierdzeniem kończy się jeden z moich felietonów, który powstał po koncertach kapel legitymujących się ponad czterdziestoletnim stażem. Tamten tekst [który wkrótce przypomnimy – przyp. red.] powstał po występach Judas Priest i Budki Suflera. W tym roku sytuacja się powtórzyła – w odstępie kilku tygodni znów miałem okazję obejrzeć na żywo rutynowane zespoły reprezentujące różne gatunki muzyczne: Yes, Tangerine Dream, Black Sabbath i Kansas. Tak na marginesie, nietrudno było zauważyć, że z wyjątkiem tej ostatniej grupy (zresztą istniejącej najkrócej, bo raptem 41 lat 😉 ) w składzie, oprócz członków założycieli, znajdują się muzycy mający mniej lat niż grupa występuje na scenie. Wracając do domu po każdym takim muzycznym spektaklu [nie obawiam się użyć tego słowa, skoro zapowiadałem subiektywizm – przyp. aut.] coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że wciąż istnieją zespoły, które mimo podeszłego wieku muzyków, bardzo długiej kariery obfitującej w różne, często dość kontrowersyjne, wydarzenia, możliwym znużeniu sobą bądź po prostu długoletnią działalnością sceniczną itd. potrafią porwać widzów swoją grą, oferując muzyczną ucztę. Ale tekst miał traktować o zespole Kansas, zatem nie będzie wybiegał poza refleksje o występie amerykańskiej kapeli często niewłaściwie zaliczanej do nurtu tzw. rocka środka. Wiele osób pytało o moje osobiste wrażenia, zarówno na gorąco po koncercie, jak i przez kilka kolejnych dni. Niestety wciąż niezbyt wiele jestem w stanie powiedzieć. “Mimo że moje oczy widziały, wciąż byłem ślepcem. Mimo że mój umysł myślał, wciąż byłem szaleńcem” **. Czekałem na ten koncert blisko połowę swojego życia i trudno po takim przeżyciu wrócić do rzeczywistości,  a tym bardziej w kilku zdaniach je skomentować. Ponieważ otrzymałem akredytację foto (co tradycyjnie oznaczało swobodny pobyt w fosie podczas pierwszych trzech utworów), to z transu, w jakim się znalazłem, wyrwał mnie dopiero ochroniarz, który na początku Song For America wyprosił wszystkich fotografów na widownię. Jednak ze stanu euforii zostałem wyprowadzony jedynie na kilka minut, bo wkrótce usłyszałem: “Spójrz w lustro i powiedz mi, co właściwie widzisz. Czego nauczyły Cię te wszystkie lata Twojego życia?“. A co działo się wcześniej? Siwowłosi Starsi Panowie zaczęli od żywiołowego i pędzącego Mysteries And Mayhem połączonego z Lamplight Symphony czyli muzyczną opowieścią o duchach ubarwioną klasycznym brzmieniem skrzypiec i klawiszy [opowieści jednak nikt nie usłyszał, bo oba utwory rozpoczynające koncert zostały zagrane w wersji instrumentalnej – przyp. aut.]. Zanim zostałem “przepędzony” z fosy, burzyłem z Kansas ‘bardzo melodyjną ścianę’ – The Wall to utwór, który być może niesłusznie jest przyćmiony przez Carry On Wayward Son. Po solidnym i przebojowym Point of Know Return muzycy przedstawili nam swoje tęsknoty za krainą mlekiem i miodem płynącą w Song For America (“Milk and honey for our pleasure“). O Hold On już wspominałem, w końcu tekst tej piosenki był niemal ważniejszy od muzyki. Wędrując po sali w trakcie Dust in the Wind, po raz pierwszy widziałem jak na koncercie ludzie płakali rzewnymi łzami. Dalej pojawiły się hymnowy Cheyenne Anthem, hard-rockowy Belexes, w którym uważni słuchacze mogli doszukać się inspiracji grą na klawiszach Jona Lorda oraz skrzypcowo‑klawiszowy Icarus – Borne On Wings Of Steel, stanowiący esencję stylu Kansas. Miracles Out Of Nowhere z doskonałą partią skrzypiec poprzedził rockowy – jednak zaśpiewany bluesowo – Down The Road. Podstawowy set zakończył muzyczny portret Alberta Einsteina Portrait (He Knew), w którym nieco ostrzejszemu brzmieniu towarzyszył hipnotyczny śpiew Steve’a Walsha. Na deser Amerykanie podali przebojowy Fight Fire With Fire oraz na pożegnanie ‘wręczyli’ wizytówkę zespołu czyli utwór najczęściej grany na koncertach – Carry On Wayward Son.

Zagrany przez Kansas zestaw utworów wyczarował naprawdę epicką setlistę. Można powiedzieć, że publiczność otrzymała niemal zawartość klasycznego już albumu koncertowego Two For The Show (1978), uzupełnionego kilkoma starszymi perełkami oraz dwoma przebojami nagranymi w latach 80. Jako urodzony zrzęda nie mogę się jednak powstrzymać od narzekania – że zabrakło mi kilku utworów, przede wszystkim Magnum Opus, Journey From Mariabronn oraz Incomudro – Hymn To The Atman (o tym ostatnim tak naprawdę nie miałem prawa marzyć, bo nie należy do często grywanych), że było za krótko, że jedyną pamiątką z koncertu jest złapana pałeczka Phila Eharta, że nie było stoiska z płytami i koszulkami, że… Ale gdybym po każdym koncercie tylko takie żale wylewał, to mógłbym “unosić się na chmurze z bursztynu, szukając końca tęczy, tak wysoko nad ziemią, byłbym sam, wolny…“.

I na koniec kilka słów o muzykach: Steve Walsh nieodmiennie urzeka swoim lekko wibrującym, ale nadal żwawym wokalem, oraz popisową grą na klawiszach, Phil Ehart zagrał doskonałe partie perkusyjne, szczególnie w tych bardziej skomplikowanych formalnie utworach, a Rich Williams, któremu w żadnym wypadku nie przeszkadza brak prawego oka straconego w dzieciństwie, imponował spokojem i opanowaniem w niemal doskonałej grze na gitarze. Z kolei Billy Greer z powiewającą bujną siwą czupryną imponował znakomitym trzymaniem rytmu swojego basu, a najmłodszy, zarówno wiekiem, jak i stażem w zespole, David Ragsdale nie tylko szalał na swych elektrycznych skrzypcach, ale również często sięgał po gitarę w utworach pozbawionych partii smyczkowych. Amerykańskie dinozaury wciąż żyją i trzymają się dobrze. A ja pozostałem oczarowany, odurzony, oszołomiony, otumaniony, podekscytowany, urzeczony, upojony, uwiedziony, zafascynowany, zahipnotyzowany, zniewolony, …

PS. Pierwszą wizytę kapeli w naszym kraju poprzedziła przykra wiadomość, że wokalista i klawiszowiec Steve Walsh po raz kolejny opuszcza swoich kolegów. Dla większości fanów oznaczało to ostateczne pożegnanie z zespołem, jednak jeszcze przed przyjazdem do Polski muzycy poinformowali, że nowym członkiem Kansas zostanie Ronnie Platt, który przez kilka lat był wokalistą Shooting Star (mniej znanego w Europie, jednak popularnego w USA). Dinozaury wciąż żyją i trzymają się dobrze…

Marek J. Śmietański

PS. Więcej zdjęć można obejrzeć tutaj.

*) Trawestacja słów Wolfganga Goethego zachwyconego pięknem Neapolu – trzeciego pod względem liczby mieszkańców włoskiego miasta, leżącego u podnóża Wezuwiusza.
**) Ten i dalsze cytaty stanowią tłumaczenie własne fragmentów utworów grupy Kansas: Carry On Wayward Son z płyty Leftoverture (1976), Hold On z płyty Audio-Visions (1980) oraz Icarus – Borne on Wings of Steel z płyty Masque (1975).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.