Dikanda (2017) – Devla Devla

Gdyby kręciły mnie wszelakie rankingi i podsumowania to stwierdziłbym, ze Dikanda strzeliła sobie w stopę, wydając świeżą płytę Devla Devla na kilka dni przed końcem 2017 roku. Niewielu zdąży się zapoznać, niewielu opisze, nie będzie reklamy i – przepraszam za brzydkie słowo – hype’u. Ale takie podsumowania są przecież dla płyt z krótką datą ważności, a Dikanda gra w innej lidze. Szczeciński (obecnie już) septet wydaje albumy nie za często, ale za to zawsze na poziomie i z niezachwianą pewnością, że trafią one do wiernej bazy fanów, dla której zespół jest po prostu dobrym znajomym. Takim, od którego wieści zawsze się oczekuje. Mikstura folkloru bałkańskiego, arabskiego i indyjskiego prezentowana przez Dikandę (dobrze ich muzykę opisywał tytuł debiutanckiego krążka – Muzyka czterech stron Wschodu) ma walor ponadczasowości, zapada w serce głębiej niż masowa produkcja pop. To bardziej pieśni – takie, jakie śpiewało się przed wiekami, gdy wieczorem ludzie gromadzili się przy ogniskach, a nie przed telewizorami. Ale dość już wstępów. To co tym razem u moich dobrych znajomych?

Martwiłem się trochę, kiedy po wydaniu płyty Rassi, opuściła skład skrzypaczka Katarzyna Dziubak. Miała swój niepodrabialny styl, a i jej hałłakowanie w tle wnosiło do muzyki Dikandy fajny koloryt. Na szczęście dokooptowany na jej miejsce Andrzej Fiś Jarząbek świetnie porozumiał się z resztą składu, a i przyniósł coś nowego – na Devla Devla po raz pierwszy pojawiają się wycieczki w stronę polskiego Podhala (najwyraźniej w Kolo dai mena, gdzie Jarząbek nie tylko gra ale i śpiewa w odpowiednim duchu). Status stałego członka zyskał też współpracujący z Dikandą od kilku lat trębacz Szymon Bobrowski, grający na modłę znaną z płyt słynnej weselno-pogrzebowej orkiestry Bregovicia. Elektroniczne podbarwienia z klawisza, jak w utworze tytułowym, czy konkretny riff gitary elektrycznej w Dziarskiej babie, to w sumie żadne nowalijki – zdarzały się Dikandzie już na dwóch poprzednich krążkach. I tak jak poprzednio udało się muzykom dobrze wtopić je w folk, nie ma tu jakichś zgrzytów.

Devla Devla byłaby jednak kolejną podobną płytą Dikandy (co nie znaczy, że złą!), gdyby nie dwie poważne innowacje. Po pierwsze: kapela dawno nie śpiewała tyle w rodzimym języku. Tym razem nie na zasadzie pojedynczego szlagwortu (jak w Hance z Rassi), tylko kompletnych, pełnych uroku tekstów. Sygnalizuje to już, rozpoczynające całość, motoryczne Coś mnie gna. Dikanda chyba nigdy nie zbliżyła się do formuły zwykłej piosenki bardziej niż w Miłości. A że w dodatku jest to kapitalny utwór i zespół nakręcił do niego pierwszy w dwudziestoletniej historii teledysk z prawdziwego zdarzenia – to może okazać się przebojem. Nie tylko koncertowym. Wokalistka (i akordeonistka) Anna Witczak-Czerniawska potrafi w swoich lirykach afirmować życie, ale też stworzyć sytuację dość… frywolną (patrz: Dziarsko baba)!

Druga nowość to otwarcie się na brzmienia Czarnego Lądu. Dikanda niedawno odbyła zespołową wycieczkę do Maroko i poznała paru tamtejszych, zdolnych muzyków. Sam proces „docierania się” miał ponoć przebiegać podczas wspólnego grania do rana przy ognisku na Saharze – co samo w sobie jest piękne. Nie kontaktowanie się przez agentów, wysyłanie sobie plików mailem, tylko tak zwyczajnie, po ludzku… Może dlatego zaproszeni goście tak dobrze wpasowali się w brzmienie Dikandy – bo wcześniej się z nią zaprzyjaźnili? Efektem jest choćby pyszny dialog Afryki z Bałkanami w Africa Zina albo z Półwyspem Arabskim w Yamali charme alah, podbarwiony dodatkowo australijskim didgeridoo, na którym zagrał Daphyd Sens z holenderskiej grupy Omnia. W obu utworach produkuje się Mustapha El Boudani. Świetnie porozumiewają się obie panie wokalistki (Anna Witczak-Czerniawska i Katarzyna Bogusz) z Abdou Ouardi w Nassam alanya al hawa. Nietypowo wypada też wstęp Kis kece lanyom, gdzie grupa flirtuje z brzmieniami… afrokubańskimi!

Dikanda pozostaje fenomenem. Raz wściekle taneczna, kiedy indziej refleksyjna. Niby zabawowa, ale jednak odwołująca się do głębszych pokładów wrażliwości. Polska, ale jednak ogólnoświatowa. I za każdym razem odrobinę inna. Nie podejmuję się stwierdzić czy to najlepsza płyta zespołu, ale – wracając do początku recenzji – po co komu te wszystkie rankingi? Dostałem kolejną dawkę mojego ulubionego narkotyku, starczy na długie miesiące barwnych podróży.

 

Paweł Tryba

2 thoughts on “Dikanda (2017) – Devla Devla

    1. Prawdopodobnie w dikandish czyli języku w wymyślonym przez Annę Witczak-Czerniawską [informacja pochodzi od recenzenta – przyp. red.]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.