Tarja + Stratovarius + Serpentyne – Kraków, Klub Studio, 25.10.2018

Czwartek, 25. października, byl nie lada gratką dla fanów metalu. W krakowskim Klubie Studio na scenie pojawił się Stratovarius oraz Tarja. W roli supportu wystąpił brytyjski zespół Serpentyne.

Wieczór rozpoczął skromny, półgodzinny set Brytyjczyków. Maggie-Beth Sand, stojąca na czele projektu, za sprawą pięciu utworów próbowała udowodnić, że w metalowym świecie jest miejsce dla motywów celtyckich – motywów prezentowanych nie tylko w tekstach, ale przede wszystkim brzmieniowo. Lira korbowa i nyckelharpa (instrument bliski budową lirze bizantyjskiej) zbudowały odpowiedni klimat, lecz do pełnego wniknięcia w fascynujący świat celtyckich mitów zabrakło dostatecznie monumentalnych kompozycji.

Widać klarowny pomysł na siebie, ale samemu wykonaniu brakuje nieco polotu, aby zaliczyć Serpentyne do grona zespołów, którym koniecznie należy się przyglądać.

Timo Kotipelto od dawien dawna należy do grona szczególnie lubianych przeze mnie wokalistów. Co więcej – jestem chyba jednym z naprawdę niewielu osób, które stawiają jego solową twórczość ponad działalność Stratovariusa. W pierwszym utworze (Eagleheart) nieco mnie rozczarował, ale prędko okazało się, że nie z własnej winy – drobne korekty panów za konsolą sprawiły, że Kotipelto mógł pokazać pełnię swoich możliwości.

Balans całego zespołu, jeśli chodzi o brzmienie, nie był jednak idealny. Może to wyłącznie moje odczucie, ale klawisze wyśmienitego jak zawsze Jensa Johanssona zasłużyły na porządniejszą ekspozycję. Rozkręcone do szaleństwa gitary Lauriego Porry i Matiasa Kupiainena nieco zdominowały symfoniczne walory stratovariusowego grania. Fani potężnych riffów z pewnością nie byli rozczarowani.

Zgrabnie ułożona setlista zawierała, o dziwo, zaledwie jeden utwór z wydanego we wrześniu albumu Enigma: Intermission 2. Dziwny to zabieg, który niespecjalnie potrafię sobie wytłumaczyć. Stratovarius miał do dyspozycji godzinę, zmieścił w tym czasie dziesięć utworów – logicznym rozwiązaniem byłoby sięgniecie po przynajmniej dwa, a pewnie i trzy kawałki z dopiero co wydanej płyty. Narzekać nie mogli fani największych przebojów fińskiej grupy. Pojawiły się bowiem dla wielu nieśmiertelne numery z opowiadającego historię Nostradamusa Visions: Black Diamonds, Forever Free oraz Paradise.

Dla mnie miłą niespodzianką była obecność 4000 Rainy Nights. Jeśli pamięć mnie nie myli, to pierwszy utwór Stratovariusa, z którym miałem do czynienia lata temu.

Całość zwieńczyły Unbreakable i Hunting High And Low. Trudno wyobrazić sobie bardziej monumentalne zamknięcie w wykonaniu Kotipelto i spółki.

Pół godziny przerwy i zjawiła się Ona. Dla opisywania takich kobiet stworzono pojęcie powerful women. Niesamowita charyzma, która stała się dla mnie oczywistością od pierwszych kroków na scenie, które postawiła Tarja – na tak piorunujący efekt nie byłem przygotowany. Spodziewałem się jej w sukience, na to musiałem poczekać do siódmej Divy. W połowie setu Finka wykorzystując instrumentalne popisy kompanów, zmieniła czarny gorset ze złotymi nitami i skórzane spodnie na lateksową sukienkę.

Setlistę zdominowały utwory z albumu The Shadow Self – aż pięć numerów z zagranych tego wieczoru jedenastu, pochodzi właśnie z tej płyty. Mnie jednak najbardziej przypadły do gustu 500 Letters i zagrane na pożegnanie Until My Last Breath.

Słabszych momentów w zasadzie nie było – przymuszony do wskazania takowego, najprawdopodobniej wskazałbym Deliverance, ale już w wersji studyjnej niespecjalnie przypadł mi ten numer do gustu, więc być może jestem w stosunku do niego nieco uprzedzony i z tego powodu na koncercie jako jedyny nieco mi się ciągnął.

Wiele uwagi Tarja w swoich wypowiedziach poświęciła wątkowi samodzielności, którą już od przeszło dziesięciu lat na scenie dysponuje. Widać jak ważne dla niej jest realizowanie się bez ograniczeń, komponowanie wedle własnego uznania. Wielokrotnie dziękowała zgromadzonym fanom za trwanie przy niej i wspieranie od nowego otwarcia w swojej karierze, którym bez wątpienia było odejście z Nightwish i rozpoczęcie solowej kariery, już wyłącznie na własnych warunkach.

Z kolei przy okazji Calling From The Wild pojawił się krótki apel ekologiczny, że tak to roboczo ujmę. Tarja z troską wspomniała o Matce Naturze, która nie ma się najlepiej i jednoznacznie ustawiła się po stronie zmartwionych dalszym losem naszej planety.

Głos Tarji, jaki jest – wszyscy wiemy. Wszystkich niedowiarków (są tacy?), tudzież fanów teorii spiskowych, zastanawiających się może czasem, ile jest w tym zabiegów korekcyjnych dźwiękowców, jeśli chodzi o studyjne albumy, od razu rozczaruję – uważam, że nie ma żadnych. Ta moc i czystość wynikają wyłącznie z wrodzonego talentu i masy pracy nad nim. Niczego więcej. Żadnej magii remasteringu. Klub Studio raz jeszcze okazał się miejscem niezwykle przyjaznym artystom, potrafiącym wiele.

Tekst: Adam Śmietański
Zdjęcia: Zuzanna Gregorczuk

PS. Dziękujemy firmie Knockout Productions za akredytację prasową.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.