Uriah Heep – Warszawa, 17.11.2015

Powrót do krainy dobra i życzliwości*

Twarz ta trupio blada, widziana z bliska, posiadała odcień różowawy, zwykły rudowłosym, należała też do rudowłosego piętnastoletniego chłopaka. Włosy miał na głowie zupełnie ostrzyżone, zaledwie dostrzec można było nad oczyma ślad brwi, rzęs zaś, zdaje się wcale nie można było dostrzec u brzegu powiek nad brunatnymi oczyma… Barczysty i kościsty, ubrany był przyzwoicie, w biały kołnierzyk i czarny, szczelnie pod szyję zapięty surdut.**

Krótkowłosego i trupiobladego rudzielca w białej koszuli i czarnej marynarce na scenie nie było, za to publiczność miała możliwość zobaczenia Uriah Heep w pełnej krasie. Pomimo wielu zmian (w trakcie blisko 50-letniej historii przez grupę przewinęło się po 7 basistów i perkusistów, 6 wokalistów i 4 klawiszowców), śmierci dwóch muzyków (Gary Thain zmarł w 1975 roku, a Trevor Bolder – w 2013), w większości bardzo nisko ocenianych płyt wydanych po Firefly (1977), 10-letniego zawieszenia działalności wydawniczej na przełomie XX i XXI wieku, brytyjscy weterani hard rocka nie przestają ani trochę zadziwiać. Choć od początku istnienia jako jedni z niewielu unikali grania coverów i wypracowali sobie własne rozpoznawalne brzmienie ocierające się nierzadko o rocka progresywnego, nigdy nie byli zaliczani do pionierów żadnego z tych dwóch gatunków.

Uriah Heep kapitalnie rozpoczęli swój występ – ich pierwszy klasyk Gypsy ze swoim monotonnym riffem i dostojnym brzmieniem klawiszy nie tylko zrobił doskonale wrażenie, ale zaostrzył apetyt licznie zgromadzonej publiczności. Dalej było jeszcze bardziej monumentalnie i momentami nieco ciężej – singlowy Look At Yourself i znacznie rzadziej grany The Hanging Tree płynnie przeszły w kolorowy od bogactwa dźwięków Rainbow Demon. Dość szybko jednak niemal wszyscy o nich zapomnieli, gdy zabrzmiały pierwsze takty zakazanego*** Stealin’, a po nim rozpoczął się najbardziej progrockowy fragment koncertu – mini-suita  The Magician’s Birthday, w której  prym na scenie wiódł jedyny muzyk z oryginalnego składu kapeli – gitarzysta Mick Box. I wbrew pozorom dalej nie było wcale gorzej – w balladzie The Wise Man Phil Lanzon wyczarował takie dźwięki na swoich klawiszach, jakby grał w Uriah Heep od początku istnienia grupy, a nie od połowy lat 80. Emocje nadal rosły, a energii muzykom ani trochę nie ubywało. Akustyczny The Wizard przedłużył tylko chwilę oddechu przed kolejnymi utworami z ostatniej płyty, po których nastąpiło apogeum euforii. Trudno w kilku słowach opisać, co się działo na sali, gdy ze sceny popłynęły kultowe dźwięki – najpierw folk‑rockowej Lady In Black, a potem legendarnego July Morning. Po króciutkiej przerwie na bis zostały zagrane kolejne kawałki, które ujrzały światło dzienne ponad 40 lat temu, ale wciąż brzmią porywająco – mocno rozpędzony gitarowo-klawiszowy Bird Of Prey oraz dynamiczny i melodyjny Easy Livin’.

Powrót do formy twórczej zapoczątkowany wydanym w 2008 roku albumem Wake The Sleeper i radość z gry (mimo tylu lat spędzonych na scenie) stanowią o sile koncertowej Uriah Heep. Cieszy fenomenalna forma muzyków, szczególnie Berniego Shawa, który nie tylko imponował wokalnymi popisami, ale w trakcie koncertu szybko złapał świetny kontakt z publicznością. Solówki Boxa nic nie straciły na zadziorności, a Lanzon – wyglądający niczym dr Emmett Brown z Powrotu do przyszłości – nie oszczędzał swoich klawiszy w żaden sposób i zupełnie przyzwoicie uzupełniał wokalnie Shawa. Najmłodsi w grupie perkusista Russell Gilbrook i basista Davey Rimmer, choć ich staż wynosi w sumie raptem 10 lat, stanowią mocne ogniwo jak przystało na sekcję rytmiczną, nie odstając w niczym od starszych kolegów. Pozostał tylko żal, że koncert był tak krótki i Uriah Heep nie ‘upchnęli’ w secie jeszcze kilku utworów z dwóch naprawdę solidnych płyt poprzedzających Outsidera (2014) czy też rarytasów, które można znaleźć nawet na tych słabszych płytach z lat 80. i 90. (np. Nail On The Head, What Kind Of God albo Love In Silence). Ale wszystkiego mieć nie można…

Marek J. Śmietański

*) Tytuł relacji to fragment tekstu (ang. return to the land of the good and the kind) utworu Return To Fantasy z płyty o tym samym tytule (wydanej w 1975 roku);
**) Zmodyfikowany do bezosobowej formy cytat z „Davida Copperfielda” Karola Dickensa w tłumaczeniu Karoliny Beylin, wyd. Spółdzielnia Wydawnicza Książka 1947;
***) Po kilku tygodniach od wydania na singlu w 1973 roku stacje radiowe przestały grać Stealin’, podobno z powodu wersu „I done the rancher’s daughter and I sure did hurt his pride”. Mick Box wspominał, że „To był radiowy hit, ale szybko go zdjęto z anteny, bo ludzie zaczęli narzekać na tekst”.

PS. Dziękujemy firmie Cinematographer Productions za akredytację foto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.