Red Hot Chili Peppers (2016) – The Getaway

Nadal czerwoni, ale już nie tak gorący i ostrzy

Pięć lat po niezbyt ciepło, żeby nie powiedzieć chłodno, przyjętym I’m With You kalifornijska czwórka serwuje nam drugi posiłek przygotowywany bez Johna Frusciante. Optycznie kompozycja na talerzu wygląda zachęcająco. Po pustawej okładce poprzedniego albumu, The Getaway serwuje nam zgoła inne doświadczenia wizualne. Jak smakuje paprykowy krążek, który serwują nam RHCP tuż przed występem na Open’er Festival? Zacznijmy jednak od początku.

Receptura

Składniki są niemal identyczne jak te przy nagrywaniu I’m With You. Żelazną trójkę – Kiedis, Flea, Smith – wspiera na gitarze powtórnie Josh Klinghoffer. Zmienił się za to producent. Po raz pierwszy od 1991 roku – a zatem dla mnie od zawsze – moje uszy nie tolerują trzech pierwszych albumów RHCP, zespół nie korzysta z usług Ricka Rubina. Tym razem za produkcję odpowiada Danger Mouse (właśc. Brian Joseph Burton) znany chociażby ze współpracy z The Black Keys czy Gorillaz. Dla mnie najistotniejszym wpisem w jego CV jest jednak stworzenie rewelacyjnego, alternatywnego zespołu Broken Bells. Kto nie zna, powinien czym prędzej nadrobić zaległości. Zmiana producenta nie pozostała niezauważalna, na The Getaway zdecydowanie słychać jego wpływ na brzmienie zespołu, co szczególnie łatwo zauważyć po utworze This Ticonderoga.
Przeglądając menu (skład personalny i takie tam) okazuje się, że po raz kolejny pojawią się klawisze, zadebiutują smyczki, zaistnieją także damskie wokale. Zjedzmy wreszcie.

Przystawki

Pierwszy singiel puszczono w eter na początku maja. Numer Dark Necessites doczekał się także klimatycznego teledysku, który nakręcono pod kierownictwem znanej z seriali Dr. House i Vinyl Olivii Wilde. Aktorce nie powierzono tej roli ze względu na jej urodę – reżyserowała wcześniej wideoklipy dla Daft Punk i Thirty Seconds To Mars. Nie jest to wprawdzie poziom Californication – które z oczywistych przyczyn urzekło mnie jako pięciolatka – ani Give It Away, ale półnagi Flea siedzący w zlewie we wzorzystych, niebieskich skarpetkach ma coś w sobie.

Tak jak Dark Necessites nastroił pozytywnie moje oczekiwanie na cały album, tak kolejne utwory – We Turn Red i The Getaway ostudziły mój zapał. Niestety po przesłuchaniu całości okazało się, że te kawałki wcale nie są znowu takie najgorsze…

Zupa

Jeśli skonsumowaliśmy przystawki, to początek albumu nie będzie dla nas zaskoczeniem. Płytę otwierają bowiem pulsujące The Getaway i płynące Dark Necessities. Numery te powinny się spodobać fanom utworów zamykających oba krążki Stadium Arcadium. Obie piosenki krążą gdzieś po orbitach bliskich Wet Sand czy Death Of A Martian. Z tą różnicą, że Klinghoffer nie czaruje tak przyjemnie jak czyni to Frusciante w solówce Wet Sand. Prawdę mówiąc, on w ogóle nie czaruje, on po prostu niezbyt śmiało wybrzmiewa sobie w tle.
We Turn Red jest swoistą mieszanką tego, co słyszymy w poprzednich numerach – spokojnego nurtu z energiczniejszymi partiami nawiązującymi do początków zespołu. Teoretycznie taki mix powinien się sprawdzać. Teoretycznie.

Drugie danie

The Longest Wave w zwrotkach jedynie usypia. Drugi plan sprawia wrażenie, że znajdujemy się nad morzem, ale to jeden z takich dni, kiedy na plaży idzie się jedynie zdrzemnąć. Gdyby nie refren, w którym Kiedis śpiewa tak jak lubię, nie byłoby tu nic do cieszenia uszu. Jeśli jednak komuś nie leży taka strona RHCP, to utwór jest jedynie kolejnym do zapomnienia.
Jako piąty nadciąga Goodbye Angels – i jest to wreszcie utwór z potencjałem. Z potencjałem dlatego, że gdyby za struny w nim szarpał John Frusciante, to byłby rewelacyjny, a tak pozostaje jedynie niezły. Efekciarskie partie Klinghoffera są zwyczajnie monotonne i nie przekonują. W Sick Love bass Flei wprawdzie dyktuje typowo red-hotowy flow, ale infantylny refren sprawia, że ten utwór chciałoby się rzucić co najwyżej na stronę B jakiegoś singla z czasów By The Way. Dłonie Eltona Johna, które gościnnie spoczęły tu na klawiaturze pianina, nie ratują sytuacji.
Go Robot kreuje naprawdę fajną energię, która nie może zostać uwolniona ze względu na praktycznie nieistniejącą gitarę. John, gdzie jesteś?! Tęsknię, a Ty… „nawróciłeś się” na elektronikę i acid house.
Początek Feasting On The Flowers nieco zagęszcza atmosferę. Tutaj wreszcie słychać, że Klinghoffer może nie ma się dobrze, ale chociaż oddycha. Tak wyraziste partie klawiszowe w drugiej połowie utworu zwiastują chyba swoistą muzyczną dojrzałość RHCP, ale nie jestem pewien, czy na taki finał dorosłości Kalifornijczyków liczyłem.

Deser?

Wcale nie jest słodko. Detroit jest jak Detroit, ale nie „crazy” jak śpiewa Kiedis w refrenie, lecz raczej brudne i odrobinę zbyt jednostajne. W This Ticonderoga muzycy kontynuują ten trend, a ja jedynie mogę utwierdzić się w przekonaniu, że nie ma na tym albumie zbyt wiele ze smaku, którym „Papryczki” urzekły mnie przed laty (brzmi to trochę górnolotnie jak na faceta, który czeka na egzamin licencjacki).
Jedenasty na płycie Encore cofa nas niejako klimatem do początku krążka. Mnie od pierwszych nut kojarzy się z Million Miles Of Water. Nie kojarzycie? Pewnie słusznie. To jeden z tych numerów, który nie zmieścił się na Stadium Arcadium i światło dzienne ujrzał jedynie na singlu Dani California. Z tą różnicą, że tam całość okrasiła elegancka solówka Frusciante. Tutaj na podobne „ekscesy” nie ma co liczyć. Przedostatni The Hunter, wbrew tytułowi, nie ma w sobie krzty drapieżności i agresji. Jest jeszcze wolniej i spokojniej niż dotychczas, słuchając miałem wrażenie, że znalazłem się pod wodą.
Zamykający album Dreams Of A Samurai rozpoczyna się od partii pianina i damskiego zaśpiewu. Potem jest jednak „normalnie”. Niespecjalnie dobrze, ale przynajmniej normalnie. Flea gra swoje, oddychający gitarzysta wykorzystuje swoje zabawkowe efekty, a całość jest dość przyzwoitym zwieńczeniem The Getaway.

Rachunek (sumienia)

The Getaway nie jest złym albumem. Naprawdę. Ale stwierdzenie, że to dobra płyta jakoś nie przeciśnie mi się przez usta. RHCP wciąż są czerwoni, ale raczej już nie tak gorący i pikantni jak dotychczas. Są tu całkiem przyjemne momenty, ale całość sprawia wrażenie zbyt lekkiej, zbyt delikatnej i po prostu pozbawionej wyrazu. To trochę tak jakby zatwardziałemu wielbicielowi steków podczas grillowego weekendu proponować jedynie pieczonego banana i faszerowaną cukinię. Nie tego oczekujemy od kalifornijskiej czwórki.

Red Hot Chili Peppers są dla mnie zespołem jedynym w swoim rodzaju. Na pewno nieraz wrócę do The Getaway, tak jak wracam do I’m With You, choć są to płyty w najlepszym razie poprawne. Z każdym kolejnym przesłuchaniem The Getaway dociera do mnie, że wiara, iż RCHP będą nagrywać kolejne rewelacyjne, ultra-energiczne albumy, staje się coraz bardziej bezsensowna. Kalifornijczycy, choć wydają się być wiecznymi chłopcami, są po już po pięćdziesiątce (!), logicznie szukają zatem czegoś nowego, a na powrót do przeszłości najprawdopodobniej zwyczajnie ich nie stać (zwłaszcza bez Frusciante). Nie sprawia to naturalnie, że ostatnie albumy należy oceniać łagodniej. Może jednak warto zaufać i uwierzyć – ta nowa droga nie musi być wcale taka zła. Będzie po prostu inna. I może nie odpowiadać wszystkim.

Adam Śmietański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.